Translate

wtorek, 30 lipca 2013

Piesza wędrówka po Polsce 2013 r. część 1. Etap Wrocław - Pasierby

Wyruszam znów w podróż po Polsce na piechotę, z małym zasobem pieniężnym, który szybko się skończy. Podróż jest z jednej strony odkrywaniem na nowo Polski podróżując w najstarszy sposób znany ludzkości czyli na piechotę i ma wymiar horyzontalny; z drugiej strony ta podróż jest podróżą w głąb siebie, odkrywaniem swojego wnętrza, jest poszukiwaniem swojej drogi życiowej po odrzuceniu uwarunkowań społecznych i środowisk w których się wychowywałem i ma też wymiar wertykalny.

                Nie mam pojęcia co znajdę po drodze, jakich ludzi poznam, co się we mnie pojawi, ani nawet nie jestem w stanie przewidzieć trudności które mogą i będą się pojawiać. Nie chcę pisać jedynie „suchego” dziennika podróży ( choć czasami będzie to miało taki wymiar z braku sił lub będzie to związane ze zmęczeniem i wyczerpaniem organizmu) i będę starał się przemycać jak najwięcej przemyśleń, odczuć i emocji. Od czasu do czasu będę też umieszczał na blogu pliki dźwiękowe a jak i będzie na to czas i możliwości pliki wideo. Zacznijmy opowieść, która będzie powstawała na bieżąco…


Etap 1. Wrocław – Pasierby

Piątek 19. 07. 2013 r.
            W końcu udało mi się wyruszyć, a to też z wielkim trudem i dopiero po południu. Nastąpiło to po godzinie 14. Najpierw na „rondzie” spotkałem się z siostrą i wypiliśmy wspólnie piwo a ja oddałem jej ładowarkę do telefonu, a potem powoli i mozolnie szedłem na północ. Pierwszy przystanek (poza tym na rondzie) zrobiłem sobie pod Kalamburem, gdzie pożegnałem się z dziewczynami z baru i z Pawłem, wypiłem kawę na zimno i ruszyłem dalej na północ przez Dubois i Dworzec Nadodrze, gdzie zrobiłem sobie przerwę na skręta i telefon. Potem Trzebnicka. Skręciłem później w Kamieńskiego, gdzie wykonałem kolejny telefon tym razem do Gochy przechodząc koło jej domu. Niestety nie zastałem jej na miejscu, więc poszedłem dalej i zatrzymałem się na chwilę w parku na Kamieńskiego .

Miasto jest bardzo męczące do podróżowania na pieszo z ciężkim plecakiem. Najbardziej irytują człowieka światła, gdzie traci się dużo czasu na oczekiwanie na zielone światło. Normalnie nie przeszkadza to tak mocno, ale mając na plecach dużo obciążenie jest to męczące, tym bardziej że nie ma sensu ciągle go ściągać i zakładać, bo to też mocno męczy.

Szedłem dalej prosto i przeszedłem niedaleko działki Łukasza Paci. Wróciły wspomnienia z wczesnej młodości. Uświadomiłem sonie, jak wiele czasu minęło od momentu gdy byłem tam ostatni raz – chyba z 10 lub więcej, bo pamiętam że ostatnio byłem tam z Agnieszką. Na pewno ruch samochodowy wzrósł kilkunastokrotnie, a i obwodnicy w tamtych czasach też nie było. Ech sentymenty ;)

Później Polanowice, aż w końcu obwodnica autostrady i przekreślony, zielony znak z napisem „Wrocław”. Od razu poczułem się lepiej. Robiło się już późno więc ucieszyłem się z tej informacji, bo nie chciałem już nocować w mieście.

 Przeszedłem jeszcze przez Krzyżanowice i postanowiłem że przejdę jeszcze kawałek do pola golfowego „Toya”, bo po drugiej stronie drogi na mapie „zaznaczona” była wiata biwakowa.
Czy była to nie wiem, bo skutecznie odstraszyła mnie ilość zaparkowanych samochodów, bo kawałek dalej była stadnina konna. Cóż, trzeba było iść dalej, bo obecność ludzi nie jest najlepsza szczególnie gdy się robi coś nielegalnego jak spanie na dziko. Na noc zostałem  tuż przed miejscowością Cienin, gdzie za zielonym szlabanem znalazłem niezbyt urodzajne pole kukurydzy i kawałek w miarę prostej ziemi (dosłownie ) i tam się rozbiłem, a bardziej namiot który nie śmierdział tak jak się bałem że może, choć był lekko stęchły. Skrzywił mi się jednak fragment masztu, podczas ustawiania komory sypialnej. Ech a jednak wytrzymałość namiotów jest ograniczona. Co z tego że to dopiero jego drugi sezon, jak rozbijałem go już kilkadziesiąt razy. No nic trzeba będzie sobie jakoś z tym faktem radzić.


Sobota 20.07. 2013r

            Noc minęła w miarę spokojnie, oprócz szczekania psów, które w niedalekiej okolicy miały swoje terytoria i wyczuły moją obecność. Po jakimś czasie się uspokoiły i było spokojnie.
Spałem długo, bo chyba do 10tej. Obudziłem się w nienajlepszej formie. Trudno co zrobić – trzeba ruszać dalej. Spakowałem się , zaparzyłem kawy i ruszyłem w ten upalny dzień.



Trasa wiodła przez Pasikurowice, Siedlec, Skarszyn, .



 Robiłem dość częste postoje. Potem Głuchów Górny, gdzie napiłem się piwa i Raszów, aż finalnie dotarłem do Trzebnicy. Zagadałem do dwóch gości z pytaniem o pole namiotowe, bo mapa ogólna mi takie wskazywała, za to mapa Trzebnicy już nie.

Tak to poznałem Danka, który nie wskazał mi co prawda tego miejsca, ale zaproponował że u niego będę mógł wziąć prysznic, a namiot mogę rozbić na jego „Ranczu”, które okazało się małą polanką w lesie, gdzie robi ogniska.
Poszliśmy najpierw po piwo, bo chciałem się mu jakoś odwdzięczyć, a plecak zostawiłem u niego w garażu - miałem trochę obawy z tym związane, choć najbardziej niezbędne rzeczy miałem ze sobą.  Stwierdziłem więc że jak coś to będę mógł się szybciej przemieszczać, choć już bez kawki, herbatki i namiotu.
Siedliśmy w parku i tam poznałem „lokalsów” lub jak kto woli autochtonów. Wypiliśmy po dwa piwa, tytoniu mi zeszło z pół paczki, ale postanowiłem się tym nie przejmować. Potem powrót do jego domu z jego znajomym, prysznic, herbatka, a chłopaki kawę,  bo chcieli skombinować kasę i jechać na Breslau  do klubu „Cocomo” lub „PRL-u” – nie ma co zazdrościłem im mocno tej eskapady. Okazało się że plany im się pozmieniały ( z braku skombinowanej kasy ) i trafili jedynie na wesele. Po owej herbatce/ kawce trafiliśmy na „Ranczo” gdzie rozbiłem namiot i oddałem się w ramiona Morfeusza. Noc minęła spokojnie i choć namiot jest w jeszcze gorszym stanie (to co się wygięło – pękło ). W nocy miałem za to muzykę z okolicznej imprezy

Niedziela 21.07.2013 r.

            Wstałem o 8 lekko zziębnięty i z zapchanymi zatokami. Wyciągnąłem rzeczy z namiotu, po czym przyszedł Danek. Powiedział że zaprowadzi mnie skrótem przez Trzebnicę. Poczekaliśmy aż namiot obeschnie ( z rosy) i poprowadził mnie przez dawną cegielnie do Księgnic, a potem do Szczytkowic, gdzie miał do załatwienia sprawę (zlecenie dot. Dachu lub kominów), a przy okazji zobaczyć córkę gospodarza, której powaby bardzo go pociągają . i podobno coś między nimi może się „potencjalnie” wydarzyć. Nie zastał jej jednak.







Tam nasze drogi się rozstały, bo jego wzywali na piwo w Trzebnicy, a mnie dalsza droga. Ruszyłem więc sam przez Komorowo, Biedaszków Mały do Ujeźdźca Wielkiego, gdzie zatrzymałem się na jakiś czas i rozmawiałem z miejscowymi oglądającymi mecz piłki nożnej jakiś lokalnych drużyn.





Dalej po odpoczynku ruszyłem w trasę przez Ujeździec Mały. Urokliwa mała wioska. Niezwykła z tego powodu, że mają dość dużo krów pasących się w zagrodach na powietrzu. Co w tym niezwykłego? Częściej w wioskach można spotkać konie i bociany niż krowy. Bydło prawie zniknęło z krajobrazu polskich wsi, a jeszcze nie tak dawno temu były bardzo powszechnym elementem krajobrazu.

            Zaczęło się robić „wieczorowo” i słońce powoli chyliło się ku horyzontowi. Wszedłem w lasy przed Sułowem i od razu zostałem zaatakowany przez chmarę komarów. Pierwszy raz jak do tej pory byłem tak masowo „napastowany” przez te zwierzęta, do tego będąc w ruchu ( w bezruchu komary dość szybko uprzykrzają życie w lasach, ale jeszcze nie zdarzyło mi się do tej pory, abym był tak intensywnie atakowany przemieszczając się ).
Nie było wyjścia – ubrałem koszulę z długim rękawem i długie spodnie mimo utrzymującego się jeszcze upału. Po dłuższej chwili byłem wyczerpany.

Siadłem w lesie na przydrożnym parkingu, nastawiłem wodę na herbat ę i zadymiłem okolicę białą szałwią i nikotyną. Pomogło i udało mi się coś napisać, oraz napić się w spokoju herbaty. Zweryfikowałem plany i stwierdziłem, że dziś już nie wybieram się do Sułowa, a rozbiję namiot w niedalekiej okolicy, bo jest miła polanka oddalona jakieś 200m od miejsca gdzie siedzę. Herbata z „duchem” zadziałała rozluźniająco, choć mój żołądek nie najlepiej to zniósł i pozbył się finalnie tego płynu.

Noc była intensywna, choć szybko zasnąłem mimo „szczekania” saren i jakiegoś gryzonia żerującego koło namiotu, oraz harców jakiś dużych zwierząt – prawdopodobnie saren lub jeleni przebiegających w bliskiej okolicy.

            Maszt od namiotu całkiem pękł, ale nie przejmowałem się tym już – chciałem po prostu spać i miałem mocny sen. Rok temu pewnie nie zmrużyłbym oka, ale tym razem zmęczenie zrobiło swoje, a może po prostu uodparniam się na leśne hałasy.

Poniedziałek 22. O7. 2013 r.

            O 8ej upał wyciągnął mnie z namiotu. Spakowałem się szybko i wróciłem na leśny parking z wczorajszego wieczora. Odpaliłem palnik i ugotowałem kawę, do tego dwie małe czekoladki i ruszyłem do Sułowa. Tam napiłem się piwa bo upał dawał się we znaki i zjadłem pierogi ruskie. 



Posiedziałem godzinę i ruszyłem drogą na Sulmierz w kierunku Jutrosina. 

Przeszedłem przez Słączno, Dunkową, Piotrkosice robiąc częste postoje ze względu na upał. Szło się ciężko, a potem jedyny cień jaki mogłem znaleźć poza wioskami, gdzie jeszcze były drzewa to pola kukurydzy, bo na drogach zostały wycięte w pień.



W Poradowie porozmawiałem chwilę z sołtysem o życiu, wszechświecie i całej reszcie, a wychodząc zobaczyłem tablicę z informacją, że wkraczam w województwo wielkopolskie. Zadzwoniłem do Kuby „Gozdka” informując go, że wkraczam w jego strony i wieczorem powinienem dotrzeć na miejsce, choć wiedziałem że będzie raczej mocno po zmroku,

Następną miejscowością było Szkaradowo – duża wioska, która wbrew swej nazwie starała się jak najlepiej wyglądać. Niby kilka kilometrów, od granicy województwa, a ludzie już inaczej mówią, bardziej zaciągając i akcentując inaczej. Zjadłem pod sklepem lody i napiłem się pepsi. 

Odpocząłem chwilę od upału. Potem droga znów bez cienia, aż do Dubina. Piękna wioska z budynkami z murem pruskim, choć mocno już zaniedbana.





Tam mnie czekała niespodzianka, bo Kuba wyjechał po mnie samochodem z Karoliną. Ucieszyłem się bardzo, bo zmęczenie dawało mi się mocno we znaki, a zostało mi jeszcze z 20km do przejścia, z czego dużą część musiałbym przejść w nocy. 

Gdybym nie spotkał Kuby i Karoliny, to w cieniu zacząłbym robić obiad przed dalszym odcinkiem podróży. Tak się kończy pierwszy etap  pieszej wędrówki. Następny będzie wiódł z Pasierb do Łodzi. Wstępnie długość trasy wynosi 180km ale znając życie się wydłuży ;)

Do napisania wkrótce z województwa łódzkiego :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz