Translate

poniedziałek, 30 września 2013

Podróż przez Polskę na piechotę oczami Jarka


Z drugiej perspektywy
Do Piotra dołączyłem w poniedziałek 12.8. Po pobudce o 3.30 wsiadłem do pierwszego pociągu o 5.00. Ok 8.00 byłem gotów żeby wystartować na stopa trasą ze Słubic do Łodzi. U celu byłem ok. 17.00.
Piotrka poznałem we Wrocławiu kilka miesięcy wcześniej na imprezie, gdzie królowały koszule slim fit, pulowerki z kołnierzem na „V” i czarne t-shirty. Ja też nie byłem wyjątkiem. On nim był.
Piotr doskonale o tym wie i przyjmuje to, jak wszystko inne z uśmiechem i przymrożeniem oka. Patrzysz na gościa w rozszarpanych spodniach i nie wiesz co masz o nim myśleć. Życie pokazuje, że najlepiej z nim porozmawiać zanim go ocenisz. Był dla mnie zagadką, a okazał się być wyjątkowy, choć sam o sobie mówi że jest nikim. Spodobała mi się w nim ta beztroskość, skromność, spokój, wiedza, akceptacja otoczenia i jednoczesne zlanie na wszelkie konwenanse. Jest inny i nie stara się być kimś. Stara się odkryć siebie. Skosztuje każdy smak jaki zaserwuje mu życie. To jeden z najciekawszych ludzi jakich poznałem.

W Łodzi dołączyłem do „obozu”, który mieścił się w mieszkaniu kumpla w samym centrum, z którego balkonu było widać najbrzydszy obiekt jaki wybudowała ludzkość - gmach TVP Łódź. Spodziewałem się, że czeka tylko na mnie i zaraz możemy ruszać. Jemu jednak się nie śpieszyło. Delektował się luksusami cywilizacji, gotując przy tym carbonare. Można było się tego spodziewać od człowieka który ostatni miesiąc żył namiocie. Ja też miałem zostać częścią tego, co dopiero później mnie uświadomiło, ile wyrzeczeń to kosztuje.
Wieczór minął skromnie i przyjemnie. Na deptaku, przy piwie i papierosie, obijając rozmowy o każdy temat. Niczego więcej nam nie było trzeba… choć widok czmychających czasem ślicznych kobiet, przypominał nam, że o czymś zapomnieliśmy. Eh, gdyby nam się chciało wstać…

Rano zauważyłem pierwsze różnice między nami. On jeszcze śpi, kiedy ja od 2 godzin przewracam się z boku na bok. Najwidoczniej mu się nie śpieszy. Ja byłem zdeterminowany dojść w tydzień do Stolicy. No tak, Piotra czas nie gonił. Z mieszkania wyszliśmy ok. 14.00. Patrząc na Piotra, jak zbiera się do założenia 30kg plecaka, widziałem, że ten pierwszy krok nie przychodzi mu łatwo.
Gdzie idziemy? W prawo czy w lewo? W lewo! - Błąd. Z miasta wyszliśmy zbyt późno, a trekking po mieście do najprzyjemniejszych nie należy. Dostałem wtenczas zabawkę, z którą nie rozstawałem się niemal cały tydzień - kompas. Tak zostałem mianowany nawigatorem. Byłem strasznie dumny.
Powoli zapadał zmrok, a my mieliśmy rozbić nasz wspólny pierwszy (prawdziwy) obóz. Usytuowaliśmy się nieopodal wioski za górką ,w niewidocznym miejscu. po środku ścierniska. Zaczynałem łykać klimat. Przede mną pola, księżyc i gwieździsta noc. Wdychaliśmy wilgotne powietrze łąki i popijaliśmy herbatę. Szczęście chciało że w tę noc spadały perseidy. Jedna aż rozbłysła i zapierało dech w piersiach. Zaczynały się pierwsze refleksje.

Tak, jestem już tego pewien. Piotrkowi się nie śpieszy. Lubi spać, a ja lubię działać. Nie śpię od paru godzin, nudzi mi się i nie mam z kim pogadać. Zaparzę chociaż matę, przy okazji (przypadkiem) go obudzę, co będę czynił jeszcze wielokrotnie w tym tygodniu. Chcesz matę? Gdzie ją masz? A gdzie masz bombille? Chcesz się napić? No i Piotr wstał. Wiem że działa mu to trochę na nerwy, bo nikt nie lubi być budzony. Jednak nawet się nie poskarży, bo w końcu zaparzyłem mu ziółek. Poza tym nigdy nie będzie narzekał, co mnie trochę irytowało.

Oprócz chodzenia, spędziliśmy dzień na myciu garów w czyimś ogrodzie, piciu kawy w lesie, plądrowanie sadów i cieszeniem oka polnymi widokami. Przy okazji kupiliśmy swojskie mleko i jajka. Wieczorem usytuowaliśmy się pod sklepem gdzie najlepiej poznać tutejszych mieszkańców.
Zadziwiająco łatwo nawiązujemy rozmowy. Wystarczy ściągnąć plecak, odpocząć przy piwie i czekać. Z historii jakie usłyszysz, można napisać książkę lub nagrać film. W końcu życie pisze najlepsze scenariusze. Rozbiliśmy się w lesie niedaleko drogi.

Nazajutrz obudził mnie przejeżdżający lasem skuter. Znów wstałem wcześniej i znów psułem poranek Piotra. Chcesz matę? Gdzie masz bombille?
Powoli zbierał się do kupy. Kiedy ubierał spodnie i zaciągał pasek na ostatniej dziurce ze śmiechem stwierdził że będzie musiał wydłubać kolejne dziury. Biedak w miesiąc schudł niemal 10kg. Parę miesięcy temu był z niego kawał chłopa.
Ruszyliśmy marszem przez kolejny rezerwat, tam dopiero na śniadanie zrobiliśmy kaszkę z zakupionego mleka i żółtek. Pomyślisz że skromnie? Dla nas rarytas.
Dziś główną przekąską były śliwki. Droga między polami była ciężka. Wszystkie męki po to, żeby po kilkukilometrowym odcinku zostać poczęstowany przez nieznajomego, nabitą lufą. Nasze myśli stały się rzeczywistością. Niestety zgubiłem orientację. Prymitywny kompas i czytelna mapa zdały się bezużyteczne. Nie wiedziałem jak je rozszyfrować. Najlepszym pomysłem było pójść skrótem przez las. Las był soczysty i bogaty. Emanował spokojem. Życie w nim tętniło, wszystko było interesujące i przykuwało uwagę. Byłem w odpowiednim miejscu w odpowiednim stanie.
Po przerwie na matę na polu ścierniska, ruszyliśmy do ostatniej wioski. Trafiliśmy do Przyłęku Dużego gdzie nastał już wieczór. Usiedliśmy pod sklepem i zaczęły się już rozmowy.

Piotr nigdy ludzi o nic nie prosił, oprócz wody. Sztuczka polegała na tym że często dostawał więcej. Żył z tego co miał w plecaku, owoców jakie znalazł, lub z tego czym częstowali nas ludzie. Tak więc kiedy chciał znów odkupić papierosa za złotówkę, otrzymał ich za darmo kilka, zostaliśmy poczęstowani pizzą, wódką oraz znalazły się dla nas materace na których mogliśmy spać za remizą strażacką.
Rano właściciel sklepu dał nam jeszcze bułki, mortadelę, wodę i paczkę papierosów. W dodatku umyliśmy się i wypucowaliśmy naczynia. Wszystko to bez proszenia i naciągnia. To zadziwiające jak bardzo ludzie chcą pomóc, pomimo wszechobecnej opinii, że coś takiego w Polsce się nie spotyka. Napotykani ludzie chcieli w tym marszu uczestniczyć. Każdy z nich dodał coś od siebie, co sprawiało że kolejne 5km szło się łatwiej. Czy to woda, papieros, bułka czy słowa otuchy.
Ten dzień był ciepły, pełen kurzu, ale wyjątkowo miły z racji wczorajszej gościnności. Popijaliśmy matę pod brzozami i oglądaliśmy przebieg żniw. Minimalistyczne, jak wszystko co nas codziennie spotykało, ale jak cenne i piękne. Takie widoki mnie pochłaniają. Staję się częścią pleneru.




Podczas takiej zadumy, gdzie od czasu do czasu rzucaliśmy sobie nawzajem jakimiś refleksjami dot. życia, doszliśmy do jego doświadczania jego smaków (Piotr jest kucharzem od kilku lat). Tak spontanicznie doświadczyliśmy smaku mrówek. Są kwaśne, te czerwone najbardziej.
Mijając krzyże i kapliczki, zastanawiałem się jaki wpływ ma ten wyjazd na człowieka. Bo czuję że wpływa on bardzo na to, pod jakim kątem zaczynam patrzeć na otoczenie. To nie tylko podróż w miejsca, ale też odkrywanie siebie.
Podróż Piotra przypominała pielgrzymkę, choć wiem, że do najświętszych nie należy, mimo to, to dobry człowiek. Jak sam podsumował, różnica jest taka, że u nas się pali, pije i przeklina.

Humory dopisywały nam do samego wieczora. Kiedy trafiliśmy wieczorem do Makowa. Chcieliśmy z początku poszukać noclegu u proboszcza na parafii, ale w międzyczasie wdaliśmy w rozmowę z sympatycznymi panami idących na próbę orkiestry dętej, którzy nas poczęstowali bimbrem. I tak się zaczęło. Uczestniczyliśmy na próbie, a po niej poszliśmy pod sklep. Z stamtąd poszliśmy do domu jednego z napotkanych muzyków, który ugościł nas kolacją i raz jeszcze bimbrem. Nocowaliśmy na kanapie w garażu. Jak dla mnie, był to jak dotąd najwygodniejszy nocleg. Rano zaproszenie na śniadanie mistrzów a potem dalej w drogę. Z Makowa ruszyliśmy w kierunku Skierniewic.
Podczas marszu, człowiek wpada w trans i sporo myśli nad sobą i swoim życiem. Jestem rozbrykanym gościem i oprócz wiedzy, mam w głowie miejsce zwane „mindfuck”. Czasem przerywałem tę ciszę jakąś głupią myślą, która mnie rozbawiła lub piosenką. Z początku dziwnie się z tym czułem, bo myślałem że mu to przeszkadza. Piotr jednak dopingował mnie żebym się wyluzował i był po prostu sobą. W końcu też jestem częścią tej wycieczki. Piotr ma wyjebane.
W Skierniewicach pod sklepem poczęstowano nas piwem i papierosami. Tam zorganizowałem też palenie. Wyjście z miasta nie należało do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych.

Szliśmy wzdłuż torów. Za cel postanowiłem sobie przejście przez rzekę Rawę i dotarcie do Bolimowskiego Parku. Późnym popołudniem, po całodniowej diecie opartej głównie na śliwkach, dotarliśmy do rzeki. Kąpielisko na niej znajdowało się pod wiaduktem. Rzeka była czysta i ciepła. Bardzo doceniliśmy te walory. Miejsce idealne żeby się „wychillować”. Piotr zaczął pisać, a ja coś skręcać. Wypiliśmy po piwie, a kiedy zapadał już zmrok, ruszyliśmy dalej na drugą stronę rzeki, tam zaraz na drugim końcu odpaliliśmy skręta. Kilkaset metrów dalej rozbiliśmy namiot pod dwoma dębami., kilka metrów od rzeki, naprzeciw łąki. Cisza, spokój i las. Lepszej „miejscówy” nie mogliśmy znaleźć.

Leżąc na zewnątrz w śpiworze, do późna popijaliśmy sobie yerbę i rozmawialiśmy o życiu. Chyba wtedy naprawdę się z Piotrem poznaliśmy i zaprzyjaźniliśmy.
Nad ranem nasz widok zdziwił przejeżdżających drogą wędkarzy. Zdążyliśmy tylko sobie pomachać na dzień dobry. Kiedy już Piotr wstał wpadł na ciekawy pomysł żeby się wykąpać w rzece w stroju: „jak Bóg nas stworzył”. Właśnie wtedy powstało jego aktualne zdjęcie profilowe na FB. Miałem mieszane uczucia robiąc zdjęcia gołemu facetowi w rzece. Z jednej strony, spoko, zabawne, z drugiej myśli: „czy ja właśnie robię sesje zdjęciową nagiemu facetowi?”. Później ja wskoczyłem do wody aby doświadczać bliskości z przyrodą i ku mojemu zaskoczeniu rzeczywiście się nią czuje. Stałem tak do pasa w wodzie, zupełnie goły, sam. Wokoło tętniło leśne życie, a ja się czułem bez mojego materialnego bytu zupełnie prymitywnie, nagi, niemal bezbronny i jakoś tak surowy. Byłem też częścią lasu. Mogłem się z nim zmagać i walczyć, lub z nim współgrać. Oczywiście byłem też nagim facetem brodzącym w rzece gdzieś w środku gęstego lasu.

Po śniadaniu zebraliśmy się w dalszą drogę. Ten dzień był męczący. Gorący i trudny. Długie odcinki leśnymi bezdrożami i torami. Dzisiejsza dieta opierała się na jeżynach, a ta survivalowców, których spotkaliśmy po drodze na pieczonych pasikonikach.
Po południu w Wygodzie, po ostatnim piwie, na trasie do Żyrardowa rozstaliśmy się z Piotrem. Ja poleciałem dalej na stopa i pociągiem w trasę do domu, a Piotrek dalej z buta nad morze.

Miło wspominam ten cały spędzony czas. Poznałem kogoś blisko, przy tym poznając siebie. Rozmowy i rady jakie mi Piotr dał na przyszłość bardzo mi pomogły. Za to mu bardzo dziękuję.