Część 1.
Wstęp
Plany już na wstępie uległy pewnym modyfikacjom. Pierwotnie
miałem ruszać w trasę samotnie w czwartek 5 lipca 2012 roku. Wyszło jednak na
to,że będzie mi towarzyszyć moja znajoma z Lądka Zdrój – Iwona. Stało się też
jasnym, że w tym terminie nie uda mi się odebrać całości wypłaty połączonej z
należnością za urlop. Postanowiłem że ruszę w piątek.
Pojawił się następny problem, tym razem natury technicznej. W
całym Wrocławiu nie udało mi się kupić tabletek do uzdatniania wody. Szukałem w
sklepach podróżniczych, z militariami, w aptekach ( kilkunastu ), „rossmanach”,
itp.. Wszędzie to samo – brak. Postanowiłem że, ruszam mimo to, bo już mam dość
odwlekania tej podróży w czasie.
Spakowałem plecak, dodatkowo załadowałem torbę z jedzeniem i
wyszedłem. Ciężar, który miałem na sobie przeraził mnie. Po przejściu kilkuset
metrów byłem cały zlany potem, z trzęsącymi się nogami. Uświadomiłem sobie, że
zapomniałem bardzo istotnych rzeczy – kapelusza i książki „ Dzikie rośliny
jadalne” autorstwa Ł. Łuczaja. Wróciłem się i w ten sposób uciekł mi ostatni
autobus do Lądka.
Pozytywnym aspektem tego powrotu, była jednak decyzja o
zweryfikowaniu bagażu i przepakowaniu tego co jest niezbędne i bardziej zbędne
( wpadłem też na pomysł pozostawienia części rzeczy mojej babci, z którą
prawdopodobnie spotkam się w Krzepicach koło Częstochowy, przez które zamierzam
przechodzić i tam je odbiorę )
Do Lądka ruszyłem dopiero w sobotę i wspólnie ze znajomą
ustaliliśmy, że w trasę pójdziemy dopiero w poniedziałek ( miała jeszcze pewne
rzeczy do załatwienia, których nie dało się przełożyć ), a żeby zrobić coś ze
straconym czasem ( choć z drugiej strony dzięki temu udało mi się
zracjonalizować bagaż, ciężar i żywność oraz plany logistyczne ) zaczniemy
pieszą podróż z Głuszycy, gdzie do Kowar i Karkonoszy jest znacznie bliżej niż
ze Śnieżnika.
Tak więc w poniedziałek 9 lipca 2012 roku zaczyna się
właściwa część mojej podróży. Nie mogę się już doczekać, choć mam świadomość,
jak ciężka będzie to wyprawa, głównie od strony fizycznej. Moje ciało jeszcze
tego nie wie, ale mam nadzieję że wytrzyma trudy i obciążenia, tym bardziej że
z żywnością na trasie może być bardzo różnie.
Poniedziałek 9.07.2012 r.
W poniedziałek dotarliśmy nie do Głuszycy, a do Nowej Rudy ( był
problem z połączeniem, tym bardziej że udało nam się zakończyć wszystkie sprawy
dopiero około 12tej ). Dojechaliśmy PKS-em, a potem ruszyliśmy na piechotę
miastem. Po kilku kilometrach wstąpiliśmy do Iwony znajomej na kawę/herbatę, a potem
jej syn zawiózł nas do początku miejscowości Rzeczka, gdzie czekało nas ostre
podejście na Wielką Sowę. Po drodze zrobiliśmy kilka przystanków, bo bardzo
obciążające było to podejście i zatrzymaliśmy się w schronisku Orzeł na
wysokości 800 m.n.p.m na noc. Podejście było bardzo strome, a obiecaliśmy
sobie, że tego dnia robimy raczej rozgrzewkę, niż długi dystans. Noc była
piękna i gwiaździsta, a do tego mieliśmy niesamowity widok na wioski położone
poniżej.
Wtorek 10.07.2012
Wstaliśmy około 9tej, umyliśmy się i ruszyliśmy czerwonym
szlakiem, który okazał się bardzo przyjemny i malowniczy. Szliśmy polami pośród
gór, czasem lasem liściastym, a czasem iglastym. Czasami zdarzały się też
chaszcze i większe zarośla, ale
zdecydowanie szło się bardzo przyjemnie.
Znalazłem też palenisko, na którym ugotowałem swój pierwszy w
życiu obiad na „żywym ogniu” i delektowaliśmy się wygłodniali smakiem kaszy
gryczanej z migdałami i przyprawami, oraz gorącą herbatą. Trochę czasu to
zabrało, ale sytość w żołądku wynagrodziła to oczekiwanie.
W Jedlince zgubiliśmy szlak, ale udało się nam dość szybko na
niego wrócić po konsultacjach z miejscowymi. Potem trasa wiodła przez góry w
okolicach Jedliny Zdrój, gdzie po raz kolejny oznaczenia nie były zbyt
czytelne. Po raz kolejny konsultacje z ludźmi, których napotkaliśmy pomogły nam
wrócić na trasę. Miałem nawet plan skrócenia drogi przez tunel kolejowy, ale
okazało się że nie jest to kierunek w którym chcieliśmy podążać ( całe
szczęście, bo chwile potem przejeżdżał tamtędy pociąg ;) )
Udało nam się w końcu wrócić we właściwe „tory” czerwonej drogi,
choć droga wiodła stromo pod górę i do tego ścieżka była ledwie widoczna i do
przejścia w zaroślach. Zeszliśmy w końcu do wioski, której nazwy już nie
pamiętam, a potem asfaltową drogą w stronę schroniska „Andrzejówka”.
Kończyła nam się woda, a zmęczenie mocno dawało o sobie znać.
Udało mi się załatwić wrzątek w smażalni ryb, ale energia i entuzjazm coraz
bardziej słabły. Stałem się drażliwy i mało rozmawialiśmy. Zaczęliśmy rozglądać
się za możliwością noclegu. Zeszliśmy z drogi i przeszliśmy jakieś 500m
ścieżką. Zaczęło powoli kropić. Rozbiliśmy namiot już w deszczu i po raz
kolejny mieliśmy z Iwoną spięcie o współpracę przy wykonywaniu niezbędnych
czynności. Irytowało mnie to, że niewiele mi pomagała przy rozbijaniu namiotu,
a zależało mi jak najbardziej na czasie bo deszcz padał coraz mocniej. Teren
był nierówny,ale nie było już za bardzo wyboru
Gdy namiot był już rozbity ( choć nie do końca się to udało, bo
zgubiłem jednego śledzia i naciąg namiotu pozostawiał wiele do życzenia i
zaczął lekko przeciekać) usłyszeliśmy odgłosy nadchodzącej burzy. Rozejrzałem
się po okolicy – było całkiem nieźle. Byliśmy oddaleni od drzew i na lekkim
wzniesieniu, więc nie zagrażały nam gałęzie i zbierająca się woda, która
mogłaby nas podmyć. Poszliśmy spać, choć odgłosy burzy i deszcz sprawiły że
długo mi to się nie udało.
Środa 11.07.2012 r.
Obudziły mnie o 5tej
bolące mięśnie i odgłosy piły mechanicznej. Wstałem, zapaliłem papierosa,
skorzystawszy jeszcze z niepublicznej toalety, a uświadomiwszy sobie, że drwale
są w znacznej odległości poszedłem jeszcze spać. Wstaliśmy o 9tej, spakowaliśmy
się, choć było było to o tyle trudne, że mięśnie odmawiały posłuszeństwa,
posiedzieliśmy chwilę jeszcze na słońcu i czas był ruszać dalej. Znalazłem
pierwszego nieproszonego gościa podczas tej wyprawy – kleszcza na prawym
przedramieniu.
Mieliśmy po około 0,4 l wody na głowę, herbata się skończyła, a
do tego dzień robił się upalny. Postanowiliśmy że ruszymy do Andrzejówki.
Mieliśmy ze 3 km co prawda cały czas pod górę asfaltem. Czułem w ciele ostry
brak energii ( nie jedliśmy śniadania ) i zmęczenie po wczorajszym dniu. Na tym
odcinku zrobiłem z 5-6iu przerw i rozdzieliliśmy się. Ja powoli szedłem i
wkrótce zgubiłem Iwonę z pola widzenia
Postanowiliśmy, że zostaniemy w tym schronisku na noc i ruszymy
następnego dnia na Lubawkę. Zjedliśmy zupę, napiłem się piwa i poczułem że
energia wraca mi do ciała. Na miejscu sprawdziłem mapy, a Iwona kupiła mapę gór
Sowich i suchych.
Czwartek 12.07.2012 r.
Wstaliśmy około 9tej,
zjedliśmy kisiel i umyłem się jak biały człowiek. Spakowaliśmy rzeczy i chwilę
po 11tej wyruszyliśmy w drogę górami – cholernie ciężkie podejścia w
najkrótszej linii na szczyt,a potem strome kamieniste zejścia. Za to widoki
przepiękne.
Tak pokonaliśmy 4 szczyty, gdzie najwyższy miał powyżej 900
m.n.p.m. Potem wybraliśmy inną trasę – rowerową. Wiodła przez Sokołowsko do
Mieroszowa, a dalej ruszyliśmy niebieskim szlakiem w kierunku miejscowości
Chełmsko Śląskie. Po drodze złapała nas gwałtowna burza.
Odbyliśmy długą i gwałtowną rozmowę z Iwoną, która uparła się
żeby spać w jakimś pensjonacie, a ja chciałem zostać pod dachem domku
letniskowego, pod którym się schroniliśmy. W końcu zgodziłem się na tą
propozycję, bo nie chciałem się rozdzielać na noc.
Uświadomiłem sobie, że następnym razem nie zgodzę się na
towarzystwo żadnej kobiety w takiej wyprawie, bo niestety nie mogą wyjść poza
pewien standard bytowy, a ja przy tego typu wyprawie muszę odrzucić wszystkie
standardy i przyzwyczajenia i wyjść poza to co znam.
Ruszyliśmy więc asfaltową drogą w kierunku Chełmska. Po drodze
wypogodziło się i wyszło słońce, a znad gór unosiły się kłęby parującej wody
Robiło się coraz później a droga wiodła nas cały czas pod górę.
W którymś momencie nadszedł czas zachodu słońca, który urzekł mnie swoim
pięknem
Na noc dotarliśmy do hotelu
jeszcze przed Chełmskiem. Ja chciałem iść jeszcze dalej, ale Iwona nie miała
już sił, tym bardziej że zrobiło się już ciemno. Zostaliśmy więc tam na noc.
Nie wierzyłem w to – pościel, ciepła woda i łóżko. Postanowiłem to uczcić i
otworzyć Jack'a Daniel's-a. Miałem to zrobić dopiero po dotarciu nad morze, ale
miałem już dość zbędnego balastu, a gruba, szklana butelka 0,7 do lekkich nie
należała. Napiliśmy się więc whisky z kawą i w doskonałych nastrojach poszliśmy
spać. Spało się lepiej niż dobrze ;)
Piątek 13.07.2012 r.
Opuściła mnie dziś moja towarzyszka. Doszliśmy do Chełmska,
gdzie szliśmy wzdłuż pięknych drewnianych domów, które były kiedyś zakładami
tkackim,
potem na przystanek PKSu,
skąd z przesiadką w Kamiennej Górze dojechaliśmy do Kowar. Tam się
rozdzieliliśmy i Iwona pojechała do Wrocławia, a ja drogą na Krzaczynę
Dalej ruszyłem zielonym
szlakiem do Karpacza, a potem przez całe miasto pod górę. Po drodze dzwoniłem
do Kuby, bo mijałem miejsce, gdzie dwa lata temu po zejściu z Karkonoszy
spaliśmy na polu namiotowym. Karpacz prezentował się bardzo malowniczo. Zjadłem
obiad na przystanku autobusowym i ruszyłem ochoczo dalej
Z Karpacza Górnego droga wiodła na Przełęcz pod Czołem, a dalej
na Sosnówkę.
Zatrzymałem
się na noc w drewnianym biwaku przy przecięciu drogi ze szlakiem niebieskim.
Dziś bardzo ciężko mi się wędrowało – na szczęście duży dystans
pokonałem autobusem. Nie należy to co prawda do celów mojej podróży, ale
nadarzyła się taka okazja, a do tego od wczoraj mam problem z prawym kolanem.
Piję właśnie yerbę i zaczyna zmierzchać. Zastanawiam się czy
rozbijać namiot, bo trochę zimno jest na tym biwaku. Za to mam muzykę, która
dochodzi gdzieś zza drzew w oddali i wiatr ją niesie. Dziś zebrałem 16 puszek
po piwie – jak tak dalej pójdzie, to będę w stanie się wyżywić z tego
„zbieractwa”
Jedzenie jeszcze mam, ale już sporo nadszarpnąłem zapasy – dziś
jadłem kuskus z migdałami i przyprawami, a rano galaretkę. Jutro w planach dla
odmiany kasza gryczana, o ile znajdę jakieś miejsce na ognisko, bo trochę za
długo się gotuje i szkoda mi gazu. Z zapasów mam jeszcze suszone śliwki,
resztkę kuskusu, kaszę jaglaną, suszone morele i rodzynki, kilka galaretek i ze
3 kiśle.
Na polach pojawiają się za to maliny, a wyżej w górach są
jeszcze jagody. Przekwitają też już jerzyny, więc za jakiś czas się pojawią na
polach.
Za 4 dni planuję być najpóźniej w Wolimierzu. Idę spać bo zmrok
już zapadł – dopiję tylko yerbę. Dobranoc
Sobota 14.07.2012 r.
Wstałem o 4tej, bo zimno nie pozwalało mi spać. Wiało do tego
jak cholera pod tą wiatą, a do tego ławki były wąskie i nie było za bardzo
wygodnie.
Ruszyłem w kierunku Borowic niebieskim szlakiem, który wiódł mnie
przez przepiękny las, gdzie znalazłem swoją drewnianą laskę ;) Po drodze
zjadłem ze dwie garście jagód i umyłem się w potoku, z którego wcześniej
zaczerpnąłem wody.
Potem zielony szlak powiódł w stronę Przesieki. Tam na polanie
spotkałem dwóch mężczyzn, którym opowiedziałem swoją wędrówkę i cel podróży.
Powiedziałem im, że żywię się tylko tym co mam z zapasów, oraz owocami, które
znajdę w lasach. Zaproponowali mi, żebym wybrał się razem z nimi, bo idą do
pracy przy obróbce kamieni, a pracodawca płaci dniówki. Tak też zrobiłem ;)
Na miejscu okazało się, że pracy dla mnie już nie ma, ale nie
przejąłem się tym za bardzo. Na miłą propozycję niedoszłego pracodawcy, by mnie
podwieźć, bo akurat padało, grzecznie odmówiłem mówiąc że idę piechotą ( trochę
miał zaskoczoną minę, tym bardziej widząc na moim plecaku worek pełen puszek ).
W Przesiece zatrzymałem się chwilę nad pięknym wodospadem „Podgórnej”
Postanowiłem, że dalej ruszę w kierunku Jeleniej Góry, bo
dowiedziałem się, że jest tam najbliższe miejsce gdzie mogę spieniężyć puszki.
Zielonym szlakiem doszedłem w okolice zamku Chojnik, gdzie
dogadałem się, że nie będę musiał płacić za wstęp do Karkonoskiego Parku
Narodowego o ile będę się trzymał zielonego szlaku i pójdę w kierunku części
J.G o nazwie Jagniątków.
Jak wyszedłem ze strefy chronionej, poszedłem leśną ścieżką do
Jeleniej w poszukiwaniu skupu złomu – znalazłem po kilku wskazówkach
autochtonów, ale okazał się zamknięty, a puszek przybywało. Wszedłem do sklepu,
gdzie wydałem ostatnie 8zł na tytoń o nazwie „ Fairwind”. Zapaliłem skręta
siedząc na krawężniku pod sklepem zastanawiając się czy iść od razu do J.G.
„Cieplice”, bo w tej dzielnicy miasta był podobno następny skup, czy od razu w
stronę gór Izerskich. Popatrzyłem na zegarek – 15ta. Więc raczej za późno, aby
nadkładać drogi, bo skup może już być zamknięty. Uświadomiłem sobie że mam
ostatnią bibułkę – postanowiłem że wezmę w sklepie na kredyt i oddam kasę jak
będę wracał z Wolimierza. Udało się ;)
Zadowolony ruszyłem trasą nr 366 w stronę Piechowic. Ruch był
jak cholera na tej drodze, ale na szczęście Piechowice były blisko.
W Piechowicach zjadłem sobie obiad na ławce w parku ( kuskus z
migdałami ) i ruszyłem dalej.
Niespodziewanie na chodniku znalazłem 6zł w monetach.
Przypomniał mi się fragment Biblii, w którym Jezus tak mówi do uczniów:
„ Dlatego powiadam wam: Nie
troszcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje
ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a
ciało więcej niż odzienie?”
Mt 6.25
Acha zapomniałem powiedzieć, że w momencie gdy jadłem obiad,
dzwoniłem do Festa ( chciał zaistnieć w tym dzienniku, więc niech mu będzie ;P
)
W Piechowicach skręciłem w żółty szlak i tam po pół godziny
marszu rozłożyłem się na łące mając piękny widok na wysokie Karkonosze i
Śnieżne Kotły ( szkoda tylko że nie miałem lornetki). Tam już zostałem na noc
rozbijając namiot.
Niedziela 15.07.2012 r.
Dziś pozwoliłem sobie na trochę luksusu i spałem do 8.30.
Wstałem, zwinąłem namiot i ruszyłem drogą w Izery.
Najpierw żółty szlak wiódł
mnie do zakrętu śmierci, a potem już górami do „Wysokiego Kamienia”. Po drodze
spotkałem sympatyczną parę ( mężczyzna w klapkach z sympatyczną chyba żoną).
Porozmawialiśmy trochę i rozdzieliliśmy się podczas deszczu – ja poszedłem
dalej, a oni schronili się pod rozłożystym świerkiem. Spotkaliśmy się ponownie
na „Wysokim Kamieniu”, gdzie napiliśmy się herbaty, porozmawialiśmy i
porobiliśmy trochę zdjęć. Po czym oni skierowali się na Szklarską Porębę, a ja
przerzuciłem się na czerwony szlak.
Po drodze złapał mnie jeszcze kilka razy deszcz, zaczęła się
kończyć woda pitna, a do tego oprócz kolana coraz mocniej zaczęło mnie boleć
ścięgno achillesa w lewej nodze. Po drodze jadłem tylko jagody i maliny i coraz
częściej zatrzymywałem się ze względu na narastające zmęczenie i ból mięśni.
Czerwonym szlakiem doszedłem do do kopalni kwarcu idąc cały czas
wierzchołkiem gór, z przepięknym lasem i mnóstwem modrzewi ku mojej uciesze.
Za kopalnią zacząłem iść już
asfaltową drogą, gdzie wiodły mnie szlaki niebieski, czerwony i zielony. Miałem
pierwotnie w planach iść cały czas czerwonym szlakiem, ale w miejscy w którym z
powrotem skręcał w las, na mapie okazało się, że idąc niebieskim i zielonym to
nie dość że szybko znajdę źródło wody, to do tego też i miejsce do biwakowania.
Tak zrobiłem i zjadłem w końcu coś ciepłego ( kasza gryczana z
przyprawami i resztką migdałów ) i napiłem się kawy z whisky dla rozgrzania.
Postanowiłem tam zostać i dokończyć zaległości w pisaniu.
Jutro w planach skup złomu w Świeradowie i dotarcie w jednym
kawałku do Wolimierza ;)
Poniedziałek 16.07.2012 r.
W nocy przespałem może
ze 2 h. Najpierw coś kotopodobnego przyszło i zjadło resztki kaszy którą
zostawiłem dla ptaków, później cały czas coś biegało, szmerało i tupało, a na
koniec jeleń, dzik lub jeszcze coś innego, ogłaszało swoją obecność rycząc
przez godzinę na drodze przy tym biwaku ( dowiedziałem się później że to samiec
sarny był, bo słyszałem jeszcze te upiorne dźwięki niczym szczekanie
zachrypniętego psa ). Ech co za noc.
Rano zimno i mgła. Rzeczy jak były mokrymi tak nimi pozostały.
Wypiłem herbatę, przeczytałem rozdział „Nowej Ziemii” E. Tolle'a i zacząłem się
zbierać w trasę do Świeradowa. Trasa wiodła mnie przez piękne lasy, a potem „
Torfowiska Doliny Izery” a na koniec poniżej Stogu Izerskiego w dół do
Świeradowa.
W Świeradowie okazało się że nie ma skupu złomu i dopiero w
wiosce o nazwie Orłowice znalazłem takowy. Okazało się że pracuję tam Edek,
znajomy Jemiołki, który prosił, aby ją pozdrowić. Wyjaśnił mi też, jak
niebieskim szlakiem, koło strzelnicy dotrzeć do Wolimierza.
Byłem mocno zmęczony, ale
udało mi się tam dojść po 16tej. Rozbiłem namiot, przywitałem ze wszystkimi i
zacząłem „Szatanowi” pomagać przy budowie „domku”. Położyłem się spać około
23ciej, bo już byłem totalnie wykończony i mimo że duch ochoczy, to ciało już
ledwie żywe ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz